Witaj,
Gwen Laffite
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/

Gwendoline Laffite

fc. Sophie Thatcher





 
nazwisko matki Cabot
data urodzenia 25.10.1959
miejsce zamieszkania Salem
zawód starsza urzędniczka w komitecie ds. bezpieczeństwa magicznego, Międzystanowy Magiczny Ratusz w Salem
status majątkowy bogata
stan cywilny panna
wzrost 175 cm
waga 65 kg
kolor oczu zielone
kolor włosów blond
odmienność słuchacz
umiejętność -
stan zdrowia zdrowa
znaki szczególne trójkątne znamię na lewym obojczyku


magia natury: 0  (I)
magia iluzji: 0  (I)
magia powstania: 0 (I)
magia odpychania: 20 (III)
magia anatomiczna: 0 (I)
magia wariacyjna: 0 (I)
siła woli: 10 (POZIOM II)
zatrucie magiczne: uzupełnia MG

sprawność: 10
SzybkośćII (6)
Walka wręcz I (1)
Szermierka I (1)
Gibkość I (1)
Rzeźba I (1)
charyzma: 2
Dowodzenie I (1)
Savoir-Vivre I (1)
wiedza: 4
Historia I (1)
Prawo I (1)
Język francuski I (1)
Teoria magii I (1)
talenty: 14 + 2
Percepcja III (15)
Tropienie I (1)
reszta: 0



rozpoznawalność uzupełnia MG
elementary schoolWitchwood
high schoolSalem Elite Preparatory School
edukacja wyższa SOCIAL SCIENCES AND HISTORY [B.A] - DARTMOUTH COLLEGE
moje największe marzenie toSPRAWIĆ, ŻE HISTORIA NIE BĘDZIE ZATACZAĆ KOŁA
najbardziej boję się wody
w wolnym czasie lubięc l u b b i n g
mój znak zodiaku to skorpion


Krzyk noworodka rozległ się w pewne jesienne popołudnie. Syknięcie ojca odbiło się echem po kamiennym korytarzu. Wyszedł od razu, gdy zobaczył, że ponownie nie doczekał się syna, który przedłużyć miał jego dziedzictwo.  Uśmiech na twarzy towarzyszył jedynie akuszerce, która wręcz siłą próbowała wcisnąć matce dziecko o jasnych oczach. Tamta kobieta żyła, ale jak na ironię od lat była martwa w środku. Nie męczyła się jednak już długo, gdyż roku noworodka nigdy się nie doczekała.

Jej twarz kojarzę jedynie ze zdjęć, choć ta wcale nie była do mnie podobna. Ciemne pasma włosów, jak u starszej siostry, zdobiły jej śniadą cerę, gdy moje jasne włosy i blada skóra skutecznie kontrastowały z najbliższą mi rodziną. Kto by pomyślał, że to właśnie we mnie, ten jeden gen babki Laffite, prawie zapomniany przez swoją recesywność, przejmie władzę akurat w moim fenotypie?

Nie byłam oczekiwanym synem, pierworodnym ideałem, ale daleko było mi też do delikatnej postury Florence. Byłam gdzieś pomiędzy. Gdy moje siostry cioteczne bawiły się w dom, ja obrzucałam się błotem wraz z kuzynami. Gdy one wyprowadzały wózki z porcelanowymi lalkami, ja dostawałam grubym patykiem w dłoń podczas zabaw we francuskich rycerzy. Policzki piekły mnie od uderzeń, gdy kolejny raz ojciec zauważył mnie z ubrudzoną w ziemi sukienką lub podartą przez krzewy naszych ogrodów. Ból przemijał, a szlabany zdawały się błahe, gdy po rurze odprowadzającej wodę z dachowych rynien też można było się wspinać.

Nadmiar energii u dziecka takiego rodu można było wykorzystać jedynie na jeden sposób - zaangażować go w któryś ze sportów. Rakietę tenisową zniszczyłam w złości niezliczoną ilość razy, gdy nie udało mi się odbić zielonej piłki, do basenu nie weszłam, bo panicznie bałam i dalej boję się wody, a w gimnastyce, mimo że były we mnie zalążki gracji, to brakowało mi delikatności w tym, co robiłam. Trenerzy tracili do mnie cierpliwość, choć wreszcie nastąpił niespodziewany przełom, ale jakże satysfakcjonujący i mnie i ojca.

En Garde!

Agresja dopełniała tę zalążki gimnastycznej gracji, gdy napierałam z szablą na dziewczęce postury. Byłam okrutna, gdy lewa dłoń tkała powietrze giętkim ostrzem i uderzała o ochraniacze innych dziewcząt. Czując na sobie wzrok ojca, starałam się ze wszystkich sił, żeby pokazać siebie od najlepszej strony. Udawałam jego pierworodnego w tym kojarzącym mu się z męskością sportem, byleby tylko przynajmniej jeden z jego kącików ust uniósł się minimalnie ku górze.

Gdy systematyczny trening pochłaniał mnie w całości, odpoczynek wydawał się nieosiągalny. Zmęczenie źle na mnie wpływało, co w szczególności odbijało się na dziecięcej psychice. Szepty w mojej głowie nasiliły się akurat w dzień turnieju zuchów. Był to ostatni rok, w którym mogłam szczycić się tym tytułem, ale gdy w finale miałam swoją przeciwniczkę w garści, coś się zmieniło. Stan psychozy zaczął mnie rozpraszać. Jej ataki zdawały się przychodzić znikąd, a ja potrzebowałam jedynie ostatniego trafienia w jej kamizelkę. Wraz z moim syknięciem kierowany magią ruch powietrza wygiął jej broń o milimetry. Milimetry, które wtedy były mi potrzebne. Wygrałam, kątem oka spoglądając w stronę mojego ojca, próbując wytrzymać nieustanny gwar szeptów w mojej głowie. Hart ducha zbladł, gdy ten odwrócił wzrok. Zauważył. Powieki stały się cięższe, a kolana ugięły się pod moim ciężarem, gdy przytomność uleciała, jak jego obecność.

Jeszcze tego samego dnia dowiedziałam się w szpitalu, że wraz z genem jasnych włosów i skóry, babka podarowała mi coś jeszcze. Dar słuchania miał być zarówno piekielnym błogosławieństwem, jak i przekleństwem, żyjącym we mnie do końca moich dni.

Prêtes!

Szybko dojrzewałam i rosłam w siłę. Z każdym kolejnym rokiem zdobywałam kolejne trofea. Pot wylewał się na turniejach, gdy moja siostra zwijała się przez chorobę z bólu. W liceum nie miałam tyle czasu na naukę, ile bym chciała. Ten musiałam przeznaczać na codzienne treningi. Dwa razy dziennie zjawiałam się na indywidualne lekcje, czasem też grupowe z różnymi mentorami, których sprowadzał mi ojciec. Nie było czasu na narzekanie, a gdy już się na to zdecydowałam, szybko wracałam do trzymania szabli w dłoni. Zmęczenie wydawało się błahe w porównaniu do konfrontacji z ojcem. Miałam być jak matka - niezdolna do kierowania swoim losem.

Gdy Florence świeciła towarzysko na salonach, pięknie się uśmiechając, mamiąc wszystkich wokół, ja siedziałam przy stole, przytakując podczas rozmów z magiczną arystokracją. Mój ojciec mnie zachwalał, opowiadając moje sportowe sukcesy, które każdy miał w głębokim poważaniu. Byłam więc ozdobą przy jego boku, dzięki której było, o czym rozmawiać. A przynajmniej tak uważam.
Dopiero na weekendowych konnych przejażdżkach z siostrą, mogłam odpocząć od tego wszystkiego. Źle się czułam jako "panienka Laffite", bo najzwyczajniej w świecie było mi do niej daleko. Na mojej ulubionej klaczy mogłam być sobą. Iluzja wolności u boku siostry była piękna i wzruszająca, dlatego tak trudno było wracać do klatki zwanej domem.

Jako słuchacz nie skupiałam się nad długością wizji. Uważałam, że trzeba czerpać jak najwięcej z nawet kilku, niezbyt wyraźnych sekund obrazu. Wyłapywałam więc jak najwięcej szczegółów z obrazów, nawet tych słabo widocznych, czy najbardziej chaotycznych. Gdy inni odmieńcy skupiali się na tym, żeby sięgać jak najdłużej, jak najdalej, mi nawet wystarczało kilka minut, żeby dowiedzieć się dużej ilości informacji przy słabszej klarowności wizji.

Nigdy nie aspirowałam do Ivy League. Ograniczony czas spowodował, że oceny z egzaminów było po prostu dobre. Jednak wystarczyły jedynie pieniądze, kilka telefonów i w szczególności wykaz sportowych osiągnięć, żebym przed rozpoczęciem roku akademickiego dostała list z akceptacją. Społeczny kierunek zapewnić mi miał największą elastyczność z treningami, które były właściwie moim warunkiem pobytu na kampusie. W tym wszystkim zapomniałam właściwie tylko o jednym. Wraz z wyjazdem do Hanover, nie będzie mnie w Salem. A w New Hampshire będzie daleko do mojego ojca.

Alle!

Czułam się wolna. Wolna od spojrzeń, wolna od ojca, wolna od Laffitte. Na uniwersytecie byłam Gwen, sobą, a nie Laffite. Nie trwoniłam od uroków bractw akademickich, czyli od hucznych imprez. Nie ograniczałam się w niczym, bo nikt nie patrzył. Byłam psem spuszczonym ze smyczy. Nie ważne ile kaców, nawet tych narkotykowych, przeżyłam, wracałam silniejsza. Szczęśliwsza.
Harmonogram treningów układałam teraz ja. Trenowałam kiedy chciałam, a nie wtedy, kiedy mi kazano i wtedy też poczułam, co to znaczy czerpać radość ze sportów. Zrezygnowałam z indywidualnych treningów z mentorami na rzecz grupowych ćwiczeń. Śmiałam się ze swoich błędów wraz z innymi zawodniczkami, a nie spuszczałam wzroku, słysząc okrutny głos trenera. Mimo wszystko też byłam odpowiedzialna w tym wszystkim. Tylko dlatego, żeby moja kariera na uczelni potrwała całe cztery lata.

Wszystko co dobre niestety kiedyś się kończy. Tak zapamiętałam właśnie odbiór dyplomu. Mimo hucznego życia towarzyskiego, czułam, że kontynuacja nauki nie jest dla mnie. Chciałam się zająć czymś innym, a może po prostu to wszystko mi się znudziło?
Rozglądając się za pierwszą pracą, byłam w kropce. Nie chciałam być zawodowym szermierzem. Czułam, że znowu straciłabym radość z tego sportu, jeśli byłby on moją codziennością na zasadach ojca.

Zmieniło wszystko jeden telefon. O moich poszukiwaniach drogi życia dowiedziała się ciotka Laffite, urzędniczka w ratuszu. Zaproponowała mi tam pracę - szukała kogoś ambitnego do pomocy w komórce ds. bezpieczeństwa magicznego. Nie byłam na początku przekonana, ale mimo wszystko zgodziłam się przez brak lepszych perspektyw.

Praca w administracji była czymś innym, czymś z czym nigdy nie miałam doczynienia. Procedury, raporty, wszystko jak w zegarku i ciężka praca. Była to dziwna oskoczna, ale jeszcze dziwniejsze w tym wszystkim był fakt, że mi się to spodobało, mimo dużych braków w wiedzy. Czułam się jak przed egzaminami, gdy uczyłam się magii odpychania mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej, gdy pisałam równania z teorii magii lub gdy wbijałam do głowy prawne procedury, a w międzyczasie tonęłam w dokumentacji i raportach. W tym wszystkim zabrakło już dnia na fechtunek, który ograniczył się jedynie do weekendowych casualowych treningów.

To były ciężkie cztery lata, w których nauczyłam się więcej, niż przez resztę mojego życia. Polubiłam ten uporządkowany tryb życia z piątkowymi wypadami do klubu, czy do kina. Tylko jedna rzecz mogła je zaburzyć i było to zaaranżowanie małżeństwa. Mojego wybranka było brak, każdy kawaler z Kręgu nie wzbudził jeszcze mojego zainteresowania na tyle mocno, żebym przyjęła czyjeś oświadczyny, a raczej do takich doprowadziła. Trwałam więc, jakby czekając na zagładę, która była bliższa wraz ze wzrostem frustracji rodziny.

Najbardziej polubiłam, ale też skupiałam się na terenowej pracy. Nic dziwnego, że rwałam się na takie sprawy pierwsza. Badanie potencjalnych zagrożeń nie należało do najłatwiejszych i najbezpieczniejszych. Musiałam być uważna, stawiając każdy krok. Wzrok ulepszany był przez proste Quidhic i szukał on magicznych śladów. Te nie zawsze obejmowały tereny, a również i przedmioty. Jeden zły ruch, przypadkowy dotyk i petryfikacja była najmniejszym z możliwych zagrożeń. Spostrzegawczość musiała być tutaj najważniejsza. Nawet najmniejsze odstępstwo od normy powinno być dla moich oczu alarmujące. Nie mówiąc już nic o błędach w dokumentach, specjalnych lub przypadkowych. Na te też trzeba było być wyczulonym, bo praca urzędnika, to w głównej mierze to praca przy biurku w papierach.
W ekspresowym tempie doszkalać się musiałam z magii odpychania coraz bardziej. Wejść na kolejne poziomy zaawansowania. Żeby to zrobić, wymieniłam szermierkę na kluby pojedynkowe. Czytanie podręczników, manipulacją przestrzenią i rzeczami nie wystarczała, żeby osiągnąć efekty w krótkim czasie. Praca z magią pod presją była najlepszym nauczycielem. Szybkie tarcze i równie szybkie ataki nie zawsze wychodziły, ale ból był najlepszą nauczką.

Minęło kilka miesięcy od mojej czwartej rocznicy w pracy, gdy otrzymałam awans. Nie byłam pewna, czy w zasadzie na niego zasłużyłam, ale nie zadawałam pytań. Miałam w Ratuszu zbyt wiele krewnych, żebym mogła zatrzymać ten proces, a do tego otworzyło mi się kolejne światełko w tunelu. Groteskowo dzięki tunelom.
Odkrycie podziemnych przejść było możliwością ucieczki do Hellridge. Dokładnie tak, jak zrobiła to moja siostra. Z nową rolą w Ratuszu wyszłam z własną inicjatywą i dołączyłam do kilku innych urzędników, żeby sprawować naszą administracyjną kontrolę i inspekcję, w sprawie 26 lutego i 26 kwietnia, na miejscu. W Hellridge coś się działo, coś niedobrego i jeżeli moją wymówką do opuszczenia rodowej siedziby miało być rozwikłanie tej tajemnicy, gotowa byłam zaryzykować. Nawet kosztem życia.
Gwen Laffite
Wiek : 27
Odmienność : Słuchacz